-->

Billboard Ads







Lato 2019 roku obfitowało w kucowe wydarzenia w naszej części Europy. Był i duży europejski Galacon jak i mniejsze wydarzenia jak Kucykon czy Czequestria. 13-15 września odbył się też, już drugi raz, Everfree Encore, czyli niemiecki festiwal muzyki fandomowej, stanowiący nasz odpowiednik Woodstocku. A że lista występujących muzyków z Glazem, Forest Rain i Princem Whatevererem na czele kusiła, postanowiłem wraz z inż. Czesiem sprawdzić na własne oczy i uszy, jak wygląda trochę bogatsza wersja kucykonowego Pinkiemeeta.










Na starcie czekała nas jednak męcząca podróż. Everfree Encore odbywa się pod miasteczkiem Uslar położonym w samym centrum Niemiec. Chcąc być na miejscu ok. 10tej zdecydowaliśmy się na całonocną jazdę samochodem. Plan się powiódł bez żadnych zakłóceń i idealnie o zaplanowanej godzinie trafiliśmy na miejsce – położone jakieś 2 km od wspomnianego miasteczka gospodarstwo agroturystyczne. O festiwalu informował jedynie plakat powieszony przed wjazdem oraz prowizoryczny parking – kawałek polany oddzielony kolorową taśmą, z kilkoma zaparkowanymi samochodami. Miejsce kempingowe znajdowało się tuż obok zabudowań, a świadczyły o tym nieliczne jeszcze namioty oraz dodatkowych kilka samochodów służących za sypialnie.







Podjechaliśmy więc do najbliższego, a zarazem największego a przez to wydającego się organizatorskim stanowiskiem i zapytaliśmy się o możliwości lokacyjne – ja planowałem spać w namiocie zaś Czesio wolał nocować w aucie. Okazało się jednak, że osoby tam przebywające nie były w żaden sposób związane z organizacją a na kempingu panuje wolna amerykanka choć wskazane było by samochody noclegowe stały trochę bliżej wyjazdu. Jako więc, że ja na rozbicie wybrałem miejsce w pobliżu potencjalnego centrum integracji pod dużymi, otwartymi namiotami, zostaliśmy rozdzieleni.





Podczas szukania dogodnego miejsca do spania objawił się jednak istotny minus tego miejsca – łąka służyła do wypasu zwierząt i choć biegające po niej kury nie przeszkadzały, o tyle wszelkiego rodzaju inne ślady zostawione po zwierzętach hodowlanych skutecznie utrudniały poruszanie się po okolicy, a co dopiero znalezienie „czystego” miejsca na namiot.





O tak wczesnej porze na terenie festiwalu właściwie obecny był jedynie język niemiecki – po flagach i posterach można było wnioskować, że przyjechali głównie Niemcy i Austriacy, a oprócz nas jedynymi nieposługującymi się językiem Goethego byli jeden Fin oraz trójka Belgów. Wprowadziło nas to w pewien niepokój, bo nasz kontakt z niemieckim skończył się dawno temu w szkole, ale postanowiliśmy się na razie tym nie przejmować. Rozbiliśmy mój namiot i pomogliśmy z tym samym Belgom, którzy odwdzięczyli się wyciągając swoje (jak się potem można było przekonać niemal nieskończone) zapasy alkoholu. Inni festiwalowicze nie pozostali dłużni i tak rozpoczęła się chilloutowa integracja nieprzerywana przez dosyć intensywne opady deszczu. Z czasem na polu kempingowym zaczęły wyrastać coraz to nowe konstrukcje a do uszu coraz częściej docierał język angielski.















Ok. godziny 14tej miała ruszyć akredytacja, więc uznaliśmy to za dobry moment do zwiedzenia reszty kompleksu. Główna część, czyli koncerty, miały się odbywać w stodole, pod którą rozstawiała się akredytacja. Tam też można było kupić gadżety od występujących muzyków oraz napić się cydru w barze. Obok budynku ustawiono kameralną otwartą scenę, z której mógł skorzystać każdy aspirujący muzyk oraz stanowisko z grillem do sprzedaży fast foodów. Do naszej dyspozycji oddano też mniejszy budynek, w którym znajdowały się „cywilizowane” toalety, karaoke, „restauracja” w której serwowano śniadania oraz miejsce do spania dla osób, które wolały nie nocować w namiocie – dodatkowo płatne, ale za to w cenę wliczone były materace. 










Ponadto nieopodal znajdowało się piaszczyste boisko do buckballa (w wersji przystosowanej do ludzi) oraz „kompleks” sanitarny – rustykalne wychodki, umywalnie i prysznice. W tych pierwszych czas można było sobie umilić czytaniem listy osób, które zakupiły najdroższe, vipowskie bilety. Wszystko z kolei ozdobione było plakatami mających występować muzyków. I absolutnie nie było po nich widać, że jeden z artystów anulował swój koncert.










Akredytacja, pomimo stosunkowo niewielkiej, w porównaniu z takim Galaconem, liczby uczestników (organizatorzy na otwarciu mówili o około 100 osobach) oraz stereotypowego niemieckiego porządku wystartowała ze sporym opóźnieniem i szła dosyć chaotycznie. Kiedy już odstałem swoje w kolejce przeżyłem szok kulturowy – zamiast IDka dostałem jedynie materiałową opaskę – imienne identy oferowane były osobom z najdroższymi wejściówkami. I choć rozwiązanie takie jest w warunkach festiwalowych o wiele praktyczniejsze, jednak pewien niedosyt pozostawia. Na osłodę dostałem, przysługujące średniakom, także kartkę z planem koncertów, koszulkę (jeden z dwóch wzorów do wyboru) oraz bony na posiłek i napój w barze. 










Ponieważ rozpoczęcie akredytacji i ceremonię otwarcia dzieliło 4,5 godziny, czas ten postanowiliśmy spędzić na karaoke. Kusił mnie także buckball w którego lubię grać gdy pojawia się na zagranicznych konwentach (i którego brakuje mi na polskich), ale perspektywa piasku w butach/brudzenia się na festiwalu, na którym nie ma możliwości komfortowego mycia skutecznie mnie od tego odciągnęła.





Sama ceremonia była krótka, szczególnie przy porównaniu z „normalnymi” konwentami. Ot przedstawienie artystów i zaproszenie do zabawy.





Pierwszy dzień poświęcony był na muzykę elektroniczną. Występowali kolejno Javier, Waranto Wingbeat oraz jeden z organizatorów, Shimmer_light, który zastępował nieobecnego Glaze’a. Absencja tej, jakby na to nie patrzeć, legendy fanowskiej muzyki była oczywiście dosyć sporym ciosem, który nie każdy mógł znieść, ale mnie osobiście to aż tak nie trafiło – głównym powodem przyjazdu była Forest Rain, która przylecieć miała dopiero jutro.










Koncerty dj-ów, choć w moim odczuciu dobre, nie przyciągnęły jednak tłumów, które wolały integrować się na zewnątrz – razem ze mną bawiło się stabilne 10 osób, choć może być to kwestia podobnych występów na Galaconie – ot rynek się przesycił. Samemu też nie dotrwałem do końca o 1:30, gdyż zmęczenie po słabo przespanej nocy było silniejsze – o tym jak było potężne niech świadczy jakikolwiek brak problemów z zasypianiem pomimo nocowania w sąsiedztwie dużej i głośnej grupy Austriaków.





Fakt małego zainteresowania koncertami można też tłumaczyć bogactwem przeżyć na kempingu. Zewsząd dobiegała muzyka puszczana przez rozmaite grupki oraz ożywione rozmowy po niemiecku i (rzadziej) angielsku, ktoś jeździł na małym elektrycznym samochodziku a kilka osób rozstawiło się z kucykowymi gadżetami na sprzedaż. Szczególnie spodobało mi się stanowisko handlarza poduszek – sklep stanowił jego namiot, do którego można było spokojnie wejść i obejrzeć cały asortyment.










Ranek następnego dnia powitał mnie nieprzeniknioną mgłą i ogromnym zimnem – szczęśliwie przygotowałem się na wyjazd tak jak w góry i miałem wystarczająco ubrań aby nie zamarznąć w drodze do kompleksu sanitarnego. Obecność ciepłej wody w kranie była dla mnie dużym i naprawdę pozytywnym zaskoczeniem. A ponieważ wstałem wcześnie, to nie niepokojony przez nikogo mogłem przesiedzieć pod prysznicem do czasu aż mgła ustąpiła miejsca pięknej słonecznej pogodzie. I dopiero wtedy mogłem doświadczyć ogromu tej imprezy (choc oczywiście nieporównywalnej ani z Woodstockiem ani z Galaconem).










Ponieważ jakiekolwiek atrakcje zaczynały się dopiero po południu, poranek spędziliśmy z Czesiem na śniadaniu, graniu w karciankę Horse Party (polecam), śpiewaniu na karaoke i zastanawianiu się jak zorganizujemy obiadowego grilla.





Atrakcje drugiego dnia rozpoczął o 13tej panel z występującymi tego dnia muzykami, na którym można się było zapytać artystów o ich wrażenia z podróży i pobytu, ulubione jedzenie do oglądania MLP:FiM czy hierarchię wartości kuce-muzyka. Potem scena otwarta stała się miejscem na grupowe karaoke a artyści zajęli stoły pod stodołą gotowi na dawanie autografów. Przy okazji można było kupić reklamujące ich występy plakaty. Kolejka była jednak dosyć mała, więc przed występami mieliśmy jeszcze czas urządzić grilla słuchając nieoficjalnego koncertu granego m.in. przez obecnego na Kucykonie AnNy’ego Tr3e oraz podziwiać skromny Plushicon.















Drugi dzień dominowany był przez rocka. Większą niż wczoraj widownię powitał swoim występem Crusader. Następnie zagrał nieznany mi zespół Coltastrophe, który można chyba najlepiej określić mianem kucykowego Tenacious D – nawet frontman przypomina Jacka Blacka. Apogeum frekwencji osiągnięto jednak na koncercie Prince’a Whateverera, który podobnie jak na ostatniej Czequestrii poderwał tłumy do pogo. Ale przebił go następny, niespodziankowy koncert – jeden z organizatorów, Zecora95, wystąpił z parodią Rammsteina – tak występową jak i muzyczną. Było świetnie, a myślę, że gdybym znał niemiecki byłoby jeszcze lepiej – tak mogę jedynie oceniać po częściowo angielskim „Plushie” stanowiącym parodię „Pussy” o podobnie kontrowersyjnym przesłaniu. Liczę, że nagrania z koncertu będą opublikowane, bo następnego dnia widziałem kilka osób z wersją płytową „Rampone’a”.





W moim odczuciu jednak nic nie przebiło następnego występu – Forest Rain. Artystka zgarnęła pozostałych muzyków by razem zagrać jej największe przeboje, zarówno tak stare jak „Join the Herd” jak i jeszcze świeże „Chrissy”. Ale prawdziwie niezapomniane było „Great to be Different” gdy cała stodoła niemal trzęsła się od dziesiątek głosów wtórujących muzykowi. 










Występy zamykało BroniKoni. I choć potrafili równie dobrze poderwać tłum (szczególnie masową kolejką podczas „Friendship Express”), to ich koncert w połowie stanowiła niestety muzyka niekucowa.





Koniec oficjalnej części muzycznej nie stanowił końca festiwalu ani nawet tej nocy. Wraz z paroma innymi bronymi pobujałem się jeszcze trochę przy dźwiękach rosyjskiego hardbassu, ucząc ich przy okazji słowiańskiej sztuki squattingu by potem pójść spać.





Ostatni dzień stał już pod znakiem zbierania się z powrotem. Łąka pustoszała, karaoke cichło a niedobitki siedziały w okolicach sceny otwartej by posłuchać czy to memicznych piosenek śpiewanych przez zwykłych uczestników czy też coverów Crusadera. Można też było wyrazić siebie na „owojącej” ścianie. Na sam koniec zaplanowany był panel Bronies Radio Germany oraz zakończenie po 16tej, jednak czas nas naglił i nie zostaliśmy do końca – w końcu czekała nas długa droga powrotna.










Tak więc czas na podsumowanie. Czy było warto? Dla mnie jak najbardziej. Chciałem posłuchać Forest Rain w realu i posłuchałem. Dodatkowo w świetnych koncertowych okolicznościach. Trochę bolało brak innej kultowej persony, Glaze’a, ale nie obniża to w moim odczuciu zbytnio jakości wydarzenia. Pomimo pewnych problemów jak przedłużająca się akredytacja czy pozostawiająca do życzenia jakość nawierzchni pola kempingowego festiwal był zorganizowany dobrze – a przynajmniej ja jako uczestnik nie uświadczyłem tego, że był zorganizowany źle.





Czy pojadę za rok? Nie wiem – to zależy od muzyków. Choć atmosfera festiwalowa jest piękna, to jednak jestem zbyt dużym introwertykiem by móc się cieszyć tylko nią, szczególnie bez dużej grupy znanych mi osób. A co do muzyki – w tym roku było rockowo z Princem Whatevererem, Forest Rain czy BroniKoni a rok temu klimatycznie z Eliasem Frostem i ILLUMNATION. Ciężko przewidzieć co organizatorzy przygotują następnym razem a i lista artystów których chciałbym posłuchać na żywo zdążyła już sporo schudnąć przez ostatnie parę lat.





Ale jeżeli artyści Wam będą odpowiadać i będziecie mieli chociaż jedną osobę do towarzystwa (albo znacie niemiecki) to polecam jechać – to naprawdę innego typu przeżycie niż Galacony, Czequestrie czy Kucykony, podczas których co prawda też są koncerty, ale brakuje tego specyficznego poczucia festiwalowej wolności.